Dr Maciej Gdula
Jeszcze kilka miesięcy temu polska scena polityczna wydawała się stabilna i uporządkowana na lata. Donald Tusk utrzymywał przewagę nad Prawem i Sprawiedliwością braci Kaczyńskich, które było zbyt silne by upaść, ale też zbyt słabe by przejąć inicjatywę. Katastrofa rządowego samolotu pod Smoleńskiem i śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego a także wielu wysokich rangą urzędników i liczących się polityków zapoczątkowała dynamiczne zmiany.
Dziś ich skutkiem jest niepewny wynik drugiej tury wyborów prezydenckich, a kto wie, czy na dłuższą metę nie doprowadzą one do kresu dominacji partii prawicowych na polskiej scenie politycznej.
Wyjątkowa kampania
Pierwsza faza kampanii odbywała się w cieniu katastrofy smoleńskiej i długiej żałoby narodowej. Oficjalna żałoba trwała tydzień, ale jeszcze miesiąc później katastrofa i jej skutki były podstawowym punktem odniesienia dla mediów, polityków i opinii publicznej. Zaraz po katastrofie nastąpiło zawieszenie bieżących sporów, ale dość szybko dyskusje o przyczynach i sensie wypadku zajęły miejsce wspólnego przeżywania tragedii.
Z jednej strony pojawiały się interpretacje łączące katastrofę z Polską historią martyrologiczno-patriotyczną. Śmierć prezydenta wpisywano w tradycję składania daniny krwi dla ojczyzny i doszukiwano się głębokiej symboliki w fakcie, że samolot rozbił się przewożąc pasażerów do Katynia, gdzie 70 lat wcześniej Rosjanie dokonali mordu na tysiącach polskich oficerów. Pojawiały się także głosy autoryzowane przez telewizję publiczną sugerujące, że katastrofa była efektem spisku, w który zamieszani są Rosjanie i część rządzących Polską elit, którym nie na rękę był urzędujący prezydent.
Z drugiej strony żałobie starano się nadać charakter egzystencjalno-państwowy. Wspominano pojedyncze osoby zmarłe w katastrofie i oddawano hołd urzędnikom i politykom, którzy zginęli pełniąc służbę państwową.
Podział w dyskusji o katastrofie pokrywał się przez pierwsze tygodnie z podziałem na PO i PiS, który dominował w Polsce od wyborów 2005 roku. Wszystko wskazywało na to, że pomimo dramatycznych wydarzeń podstawowy spór dalej będzie się toczył na starych zasadach. Stało się jednak inaczej. Politycy zachowali dystans wobec dyskusji po katastrofie, które toczyły się przede wszystkim przy udziale publicystów, dziennikarzy, intelektualistów i twórców kultury, czyli osób spoza wąsko rozumianego świata polityki. Nawet jeśli mobilizowano już elektoraty i kampania prezydencka się zaczęła to nie prowadzili jej politycy odraczając decyzję jak zachować się przed nadchodzącymi wyborami.
Sytuację tę najlepiej chyba wykorzystał Jarosław Kaczyński, który długo zwlekał z ogłoszeniem swojej decyzji o starcie w wyborach, a potem bardzo wstrzemięźliwie zabierał głos publicznie koncentrując na sobie uwagę mediów i opinii publicznej. Kaczyński zdecydował się także na radykalną zmianę swojego wizerunku i zaczął prezentować się jako kandydat umiarkowany, skłonny do kompromisu w polityce wewnętrznej i otwarty na współpracę z sąsiadami Polski.
Dynamikę kampanii zmieniła w połowie maja powódź, która stała się zasadniczym tematem obecnym w mediach i podstawowym problemem dla milionów ludzi zagrożonych żywiołem. Wśród komentatorów pojawiały się głosy, że powódź zalała nie tylko Polskę, ale także żałobę. Nawet jeśli są to opinie przesadzone, to powódź osłabiła działanie żałoby jako podstawowego punktu odniesienia dla wyborów, bo dwie fale powodziowe jedna po drugiej zabrały prawie miesiąc kampanii. Na pierwszy plan w maju i czerwcu wysunęły się kwestie działania państwa w czasie kryzysu, usuwania szkód i pomocy dla ludności dotkniętej powodzią.
Skierowanie uwagi na państwo i jego działania podczas powodzi dawały rządzącej Platformie Obywatelskiej i jej przedstawicielom, w tym kandydującemu na urząd prezydenta Bronisławowi Komorowskiemu, szansę na obecność w mediach, ale także narażały ich na ataki opozycji wytykającej niedociągnięcia i błędy w walce z wodą. Ostatecznie wizerunek Platformy raczej nie ucierpiał w wyniku powodzi, państwo zaoferowało poszkodowanym wysoką pomoc materialną, a służby państwowe działały sprawnie.
Krótki finisz
W krótkim okresie, jaki został na właściwą kampanię przed pierwszą turą wyborów rywalizowali ze sobą politycy od dawna obecni w polskiej polityce, ale pokazujący swoje nowe oblicze.
Kandydat PiS Jarosław Kaczyński przekonywał, że jest skłonny do kompromisu i porzuca projekt IV RP, który wiązać się miał z głębokimi przemianami społeczno-politycznymi.
Bronisław Komorowski polityk drugiego szeregu o posągowym wizerunku musiał zabierać głos na wiele tematów i często jego wypowiedzi były zaskoczeniem. Zdarzały mu się niefortunne sformułowania - na przykład skomentowanie powodzi stwierdzeniem, że woda ma to do siebie, że się zbiera, ale potem zawsze spływa do morza; przejęzyczenia - na przykład, gdy zapowiedział wycofanie Polski z NATO (chodziło o wycofanie z Afganistanu), albo pomyłki jak choćby pomylenie deficytu finansów publicznych z deficytem budżetowym. Poza tym wielu wyborców Platformy Obywatelskiej musiało być zdziwionych konserwatyzmem Komorowskiego i jego protekcjonalno-rubasznym stosunkiem do kobiet.
Kandydat SLD Grzegorz Napieralski prowadził bardzo aktywną kampanię, która miała zapoznać z nim wyborców i pozwolić mu wyjść z roli bezbarwnego lidera małej partii opozycyjnej. Jego kandydaturę w ostatniej fazie kampanii poparło kilka pozaparlamentarnych partii i środowisk politycznych między innymi Zieloni 2004.
Z kandydatów reprezentujących partie parlamentarne tylko Waldemar Pawlak trwał przy swoim starym wizerunku polityka reprezentującego umiar i stabilność.
Decyzja Jarosława Kaczyńskiego o zmianie linii partii z konfliktowej na konsensualną odmieniła warunki, na jakich toczyła się debata przedwyborcza. Choć Platforma Obywatelska budowała swój przekaz na poddawaniu w wątpliwość szczerości przemiany Kaczyńskiego i jego partii, to nie udało się powrócić do rytualnych sporów między PO i PiSem charakterystycznych dla dwóch ostatnich lat. Rezygnacja z rytualnego sporu zmusiła wszystkie strony do poszukiwania konkretnych tematów, które mogłyby przyciągnąć wyborców.
Co ciekawe debata publiczna dotyczyła nie jak kiedyś korupcji, sposobów karania przestępstw i wierności tradycji, ale kwestii uznawanych za tematy lewicowe takich jak zakres prywatyzacji usług medycznych, parytety dla kobiet na listach wyborczych, refundacja zabiegów in vitro z publicznych środków i wycofanie wojsk z Afganistanu.
Bronisław Komorowski opowiadał się za komercjalizacją szpitali i wycofaniem wojsk z Afganistanu w czym przeciwstawiał mu się Jarosław Kaczyński. Obaj unikali raczej jasnych deklaracji w sprawach in vitro i parytetów. Wykorzystywał to Grzegorz Napieralski odróżniając się wyraźnie w tych kwestiach od kandydatów prawicy.
Wyniki i niepewność przed drugą turą
Widoczne w tematach debaty publicznej drgnięcie w lewo zaznaczyło się także w wynikach wyborów. Do urn poszło 54,9% uprawnionych do głosowania, co oznaczało większą frekwencję niż w ostatnich wyborach prezydenckich z 2005 roku kiedy głosowało 49,7%.
Pierwsze miejsce zajął Bronisław Komorowski zdobywając 41,5% głosów. Drugie miejsce przypadło Jarosławowi Kaczyńskiemu z 36,4% głosów. Na trzecim miejscu znalazł się Grzegorz Napieralski, któremu sondaże na początku kampanii dawały zaledwie 3% poparcia a rywalizację zakończył z poparciem 13,6% głosujących. Waldemar Pawlak osiągnął wynik poniżej oczekiwań zbierając 1,7% głosów.
Nie spełniły się przewidywania ani co do wyraźnego zwycięstwa Komorowskiego, ani o totalnej dominacji dwóch prawicowych kandydatów.
Przyczyn skromnego zwycięstwa Bronisława Komorowskiego należy poszukiwać zarówno w sposobie prowadzenia przez niego kampanii jak i postawie jego głównego rywala Jarosława Kaczyńskiego. Komorowski zaprezentował się jako kandydat gwarantujący stabilność i dobrą współpracę z rządem, ale jednocześnie polityk wyraźnie konserwatywny. Wobec zmiany wizerunku Kaczyńskiego na bardziej pojednawczy tych dwóch prawicowych kandydatów niewiele od siebie odróżniało. Dlatego właśnie część liberalnych i młodych wyborców zdecydowało się poprzeć kandydata lewicy, nie chcąc wybierać między dwoma konserwatyzmami.
Przed drugą turą w żadnym razie nie można uznać wyborów za rozstrzygnięte. Większość wyborców lewicy prawdopodobnie będzie skłonna poprzeć Komorowskiego, ale jeśli zostaną zniechęceni przez jego sposób odnoszenia się do lewicowych postulatów równie dobrze mogą zostać w domu.
Jarosławowi Kaczyńskiemu z kolei udało się wyjść z narożnika wyznaczonego przez poparcie dla jego partii. W liczbach bezwzględnych zyskał on milion wyborców w porównaniu do wyborów parlamentarnych z 2007. Kaczyński startując z pozycji kandydata o mniejszych szansach na zwycięstwo ma też mniej do stracenia i stać go na odważniejsze posunięcia polityczne niż potencjalnego faworyta jakim jest Bronisław Komorowski.
Niezależnie od tego, który z prawicowych kandydatów wygra w drugiej turze wyborów nie ulega wątpliwości, że wybory świadczą o przesuwaniu się polskiej sceny politycznej w lewo. Próba wyjścia z rytualnego sporu między PO i PiS automatycznie wniosła do debaty lewicowe tematy takie jak parytety, kwestia dostępności do usług medycznych czy wycofanie wojsk z Afganistanu.
W tej sytuacji kandydat SLD nie został zmiażdżony przez rywalizację dwóch prawicowych partii i osiągnął przyzwoity wynik przy sporej jak na polskie warunki frekwencji wyborczej. Wyborcy przestają być zadowoleni z wyborów między dwoma konserwatyzmami i niewykluczone, że w końcu będą chcieli realnie wybierać między lewicą a prawicą.